piątek, 14 lipca 2017

Dzień trzeci.Ajutthaja i Park Narodowy Khao Yai.

Rano przyjeżdża po nas Peter Pan ( tak nazywa się jego tutejsze biuro)- Polak, który od prawie 30 lat mieszka w Tajlandii i obecnie zajmuje się turystyką. Specjalizuje się w małych, szytych na miarę wyprawach po całej Azji,ostatnio hitem są ponoć wyprawy motocyklowe po Birmie i objazdówki po Laosie i Wietnamie.Prywatnie ojciec koleżanki, którą znam jeszcze z P&G i organizator wypraw dla wielu znanych mi i nieznanych Procterowców. Nie jest to typowy przewodnik, nie ma pamięci do dat ale za to ma do opowiedzenia dziesiątki historii z życia wziętych, co dużo bardziej nam odpowiada.
Gdy pakujemy się w jego Forda Focusa i opuszczamy Bangkok zaczynam nareszcie czuć się jak na wakacjach.
Drogi w Tajlandii są dobre, ale im dalej od Bangkoku, tym podróż staje się bardziej skomplikowana- napisy na znakach drogowych zaczynają być pisane tajlandzkimi krzaczkami. Jeśli dołożyć do tego lewostronny ruch, to raczej nie polałabym samodzielnego wypożyczenia auta.

Droga do Ajutthaji zajmuje nam około 2 godzin, choć to zaledwie 85 km od Bangkoku.
Na miejscu nie ma zbyt wielu turystów, chociaż Ajutthaja jest niewątpliwie miejscem, które warto zobaczyć ( zresztą zabytkiem wpisanym na listę UNESCO). Przez ponad 400 lat była stolicą Tajlandii ( od ok.1350 do 1767 r.). W XVI i XVII w. było to jedno z największych miast świata z liczbą ludności przekraczającą milion mieszkańców. W ciągu czterech wieków panowało tam 33 królów, którzy u zbiegu trzech rzek wybudowali miasto z 1700 świątyniami, w których znajdowało się 4000 posągów Buddy. Osiągnęła swoją wielkość bardzo szybko i tak też nagle upadła- ostatecznie pokonali ją Birmańczycy paląc, łupiąc i niszcząc wszystko, co napotkali na swojej drodze. Spacerując po zachowanych ruinach i oglądając setki posągów Buddy z precyzyjnie obciętymi głowami zastanawiam się ile trzeba mieć w sobie nienawiści, by dopuścić się czegoś takiego...



Po wielkim imperium pozostało raptem około 50 świątyń, zachowanych w różnym stanie.
Zwiedzamy kilka z nich, wszystkie są dość podobne, położone na dużym, zielonym terenie, jest to więc bardzo przyjemny spacer.






Spacerując trzeba uważać by nie nadepnąć na takiego przemiłego robala, bo może skończyć się to szpitalem. Ponoć zalewa się to coś lokalnym whisky i otrzymuje trunek dobry na wszystko



Kult Buddy widoczny jest wszędzie:

Wielu turystów fotografuje się w narożniku Wat Mahathat, gdzie z korzeni drzewa „wyrasta”głowa zniszczonego posągu Buddy, mimo że wszędzie widnieją napisy, by nie obracać się do Buddy tyłem.

Na terenie parku wybudowano zagrodę dla słoni i niestety sprowadzono kilkanaście tych zwierząt, które zamiast armii wojska świadczą teraz „usługi” dla turystów- to straszny proceder, biedne słonie zmuszane są do spacerowania po betonie.



Jemy ciekawy lunch w miejscu przy rzece, w towarzystwie kilku lokalsów i sporych rozmiarów waranów choć w sumie mogliśmy zadowolić się kilkoma jajkami z grilla- smakują naprawdę wybornie-świetny i bardzo tu popularny patent.

Jajka z grilla:






 Mój absolutny nr 1 -sałatka z papai- zamawiam ją wszędzie:
 Tuk-tuki są tu bardzo stylowe:

Do Parku Narodowego Khao Yai docieramy tuż przed jego zamknięciem, po godzinie 17.00. Kupujemy bilet wstępu a gdy docieramy do parkingu przed największym wodospadem okazuje się, że jest już zamknięty. Pilnujący porządku młody Taj zafascynowany dwoma blondynkami z Europy postanawia jednak nas tam zaprowadzić- chroniąc przed ewentualnym spotkaniem z wężami lub małpami długim nożem, który ukrywa w rękawie. Te ostatnie spotykamy dopiero wracając, tuż przy parkingu- są groźne, nie wolno do nich podchodzić- Taj przegania je tupiąc i wydając dziwne odgłosy. 


Dojście do wodospadu, choć prowadzi komercyjną ścieżką i tak powoduje we mnie przyśpieszone bicie serca- te wszystkie odgłosy dżungli i wizja spadających z drzewa pijawek i innych mieszkańców, soczysta zieleń a później szum wodospadu i krople unoszącej się wody.Bardzo ciekawe przeżycie.

Robi się ciemno a my dojeżdżamy do Visitor’s Centre, które organizuje nocne safari po parku.
Park jest duży, zajmuje prawie 2200 km2 i położony jest na górzystym terenie ( aż do 1350 m n.p.m.). Temperatura spada do 22 stopni a my wyruszamy odkrytym pickupem na spotkanie z dzikimi zwierzętami Khao Yai.



Mamy szczęście -oprócz kilku saren udaje nam się też spotkać słonia-żyje ich tu w parku około 300. Po innych, dużych mieszkańcach parku jak tygrysy czy niedźwiedzie ani śladu- ale też te safari to trochę taki pic na wodę dla turystów- nie wjechaliśmy w głęboką dżungle.




Późnym wieczorem docieramy do naszego miejsca noclegowego- niesamowitych bungalowów na skraju parku. Miejsce nazywa się to The Frog i oprócz odgłosów dżungli całą noc słychać kumkanie żab-genialny klimat!
Zdjęcia zrobione rano dnia następnego:







Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Podróż powrotna i powakacyjne refleksje..

Można było zrobić to inaczej- chociażby kupić bilet lotniczy bezpośrednio z Koh Samui do Bangkoku, albo podróż rozłożyć na dwa dni. Ale gdy...