wtorek, 11 lipca 2017

Bangkok.Dwa dni w Mieście Aniołów.


Dzień pierwszy w Bangkoku.

Wczoraj w nocy przeszła nad Bangkokiem burza z piorunami i ulewa-w końcu to pora deszczowa. Rano jednak przywitało nas słońce i typowe, tajlandzkie parne powietrze.
Po hałaśliwej i kolorowej, nocnej atmosferze uliczki Rambuttri nie było śladu- Bangkok powoli budził się do życia.
W drodze do rzeki spotkało nas wszystko, o czym czytałam na blogach i forum. Przemili Tajowie próbowali na każdym roku nam „pomóc” oferując przejażdżkę tuk-tukiem z kilkoma przystankami po drodze albo rejsy turystycznymi stateczkami zmyślając, że jest dziś święto i nie działa publiczny rzeczny transport. A my tylko chcieliśmy dojść do przystani i odnaleźć miejski wodny tramwaj oznakowany pomarańczową chorągiewką ( bilet 14 BTH czyli ok 1,5 PLN).
Menam ( po tajlandzku Chao Phraya- „rzeka królów”) ma swój urok, choć mętny kolor wody nie jest zachęcający.Rzeka jest szeroka, przepływa nie tylko przez Bangkok ale i całą Tajlandię i trochę przypomina autostradę-taki panuje też na niej ruch. Niewątpliwie w zakorkowanym Bangkoku to najszybszy i najprzyjemniejszy środek lokomocji.




Zwiedzanie zaczęliśmy trochę nietypowo, od zachodniej strony rzeki - od Świątyni Świtu- Wat Arun. Strzelista wieża Wat Arun znana z pocztówek i reklamówek Bangkoku to w zasadzie jeden 104-metrowy ostro wspinający się do nieba prang- czyli budowla typowa dla architektury Khmerów. Niestety od paru lat jest w remoncie ale mimo rusztowań zrobiła na mnie niesamowite wrażenie, głównie dzięki mieniącym się ścianom, wyłożonym tłuczoną chińską porcelaną, używaną niegdyś jako balast w łodziach kursujących między Tajalndią a Chinami. Szkoda, że nie dotarliśmy tu o świcie lub zmierzchu, gdy jest ponoć najpiękniej- to godziny dla amatorów fotografii.










Największy z prangów obok Wat Arun:





Wat Po czyli Świątynia Leżącego Buddy to największy i najstarszy zespół ( XVI w.) świątynny Bangkoku. Faktycznie jest nietypowa, bo Budda przedstawiany jest zwykle w pozycji siedzącej a ten z Wat Po leży dostojnie podparty, w stanie nirvany- olbrzymi, 46metrowy mieniący się złotem posąg. Mógłby być eksponowany na większej powierzchni, gdyż kolumny nieco go zasłaniają- całą jego okazałość widać tylko gdy stanie się przy podeszwach, nota bene przepięknych, sporządzonych z perłowej masy.Atmosfera tego miejsca ma w sobie jakąś duchowość, nawet dla nas, może przez liczbę prangów zlokalizowanych na jednej powierzchni a może przez uduchowionych Tajów, którzy autentycznie przeżywają spotkanie z Leżącym Buddą.











Pierwszego dnia celowo odpuszczamy sobie Wielki Pałac. Zamiast, upieram się, żeby pojechać na obiad do China Town- uwielbiam chińskie dzielnice. O mały włos tam zarezerwowałabym nocleg a teraz cieszę się,że tego nie zrobiłam. W nocy gdy świecą się wszystkie neony a na ulice wychodzą setki sprzedawców jedzenia, klimat jest pewnie przyjemniejszy. W dzień poziom hałasu i wręcz widocznego smogu, klaksonów aut i krzyków sprzedawców, połączony z zapachami jedzenia jest wręcz nie do wytrzymania.
Wszędzie sprzedawane są świeże kwiaty- w ten sposób Tajowie się modlą, składają ofiarę. W autach zamiast naszych medalików św.Krzysztofa dyndają pachnące bukieciki, które oferują sprzedawcy na skrzyżowaniach, gdy auta zatrzymają się na czerwonym świetle.




 Przez przypadek trafiamy do  Texas Suki- dużej, klimatyzowanej restauracji, którą ktoś polecał na swoim blogu. Gdybyśmy się odważyli sami pokombinować i ugotować swoje dane to przeżycie byłoby większe- tak właśnie jadają tutaj tubylcy. Mimo to zamówione, gotowe dania są również wyśmienite a odpoczynek daje nam siłę na dalszą walkę z Bangkokiem.


Bierzemy taksówkę do dzielnicy Dusit- północnej części Bangkoku zwanej również Nowym Miastem Królewskim, bo to tam przenieśli się królowie, gdy zrobiło im się za ciasno na wyspie Rattanakosin. Ta część zupełnie nie przypomina Bangkoku- raczej jakieś europejskie miasto- zadrzewione aleje, okazałe rezydencje, inny świat.Okazuje się, że dziś Pałac zamknięty, bo to poniedziałek. W tej części znajduje się jeden z niewielu parków w Bangkoku i duże zoo, ale dziewczyny zamiast tego wolą spacer do MBK i Siam Paragon- najsłynniejszych shopping molów w mieście. Siam Paragon w ich ocenie wypada nieźle- MBK to w zasadzie stragany z chińską i tajską odzieżą pod dachem- to w takich miejscach kupuje się tanie rzeczy i może gdyby dobrze poszukać, trafiłoby się nawet na coś ładnego, ale jakoś nie mamy na to siły.
Oprócz kultu Buddy w oczy rzuca się część, jaką Tajowie oddają Rodzinie Królewskiej.






Z przyjemnością wracamy na Rambuttri- wieczorem ta ulica ma bardzo przyjemny klimat, także dlatego, że jest zamknięta dla ruchu kołowego. Zaczynam rozumieć, dlaczego Polacy tak bardzo upodobali sobie hotel Rambuttri Village Plaza.Oprócz dziesiątek straganów z jedzeniem, które kuszą przeróżnymi zapachami i bardzo niskimi cenami, znajduje się tam wiele sympatycznych restauracji i knajpek w których można usiąść, zjeść i napić się piwa- po 16 km, które przeszliśmy dziś po Bangkoku, o niczym innym nie marzymy. 
Tajska kuchnia zasługuje na odrębny wpis- w każdym razie wszystko, czego próbujemy jest przepyszne, choć w knajpach na Rambuttri relatywnie drogie.( do 2000 BTH za 4 osoby, czyli ok. 50 PLN na osobę, z czego najdroższe jest piwo-140 BTH).Późnym wieczorem w niemal każdej knajpce na Rambuttri rozpoczynają się koncerty, mieszają różne style muzyki-istna kakofonia.Jest to trochę bez sensu, powinni jakoś się między sobą dogadać, choć z drugiej strony nawet dość zabawne.
Dużo gorzej jest na równoległej Khao San, która w nocy przeobraża się w diabelską imprezownię, jakiej nigdy w życiu nie widziałam. Tu dla odmiany każda knajpa to dyskoteka, podpita młodzież różnej narodowości tańczy na ulicy, popija drinki z kolorowych wiaderek, jakimi w Polsce bawią się dzieci na plażach a wszystko wśród straganów z jedzeniem i masażystów, którzy na ulicy oferują masaże stóp lub głowy. Mekka backpackerów i raj dla imprezowiczów- chyba jesteśmy już na to za starzy.

Dzień drugi w Bankgoku

Na nasze obolałe nogi pomogły wczorajsze genialne masaże stóp, które kosztują tu naprawdę niewiele ( 150 BTH czyli ok.15 PLN za pół godziny) i oferowane są dosłownie wszędzie. Jesteśmy w ferworze walki- my contra Bangkok-nie ma więc czasu na dłuższe przyjemności, te muszą poczekać aż będziemy na Koh Samui.

Do Wielkiego Pałacu dojeżdżamy tuk-tukiem. O tuk-tukach naczytałam się sporo, więc mniej więcej wiedziałam jak się zachować i wyegzekwować by kierowca zawiózł nas tylko tam, gdzie faktycznie chcemy i za kwotę, jaką jesteśmy gotowi zapłacić. Kilku przed naszym hotelem odmówiło- wolą czekać na turystów, którzy wynajmą ich na cały dzień i dadzą się przy okazji zawieść do zakładu krawieckiego, biura podróży sprzedającego wycieczki po kanałach i sklepu z tanią biżuterią. Nasz kierowca też nie był zadowolony, że chcemy tylko prosty transfer w jedno miejsce i to za 100 BTH ale ostatecznie nas zawiózł. Z naszego hotelu to naprawdę blisko- max. 20 piechotą, ale aż tak nam masaże nie pomogły-:)
Inną kwestią jest bezpieczeństwo- to prawda, czułam wiatr we włosach, ale również zamykałam oczy na zakrętach. Kierowcy tuk-tuków to drogowi wariaci.

Do wizyty w Wat Phra Kaeo i Wielkiego Pałacu trzeba się specjalnie przygotować- faktycznie bardzo restrykcyjnie podchodzą do kwestii ubioru i bezpieczeństwa-trzeba mieć ze sobą paszport i długie spodnie czy spódnicę. Wejście kosztuje 500 BTH. Do kasy nie było kolejek, w końcu to nie jest szczyt sezonu, ale wewnątrz tego przedziwnego, ociekającego złotem „miasteczka” straszne tłumy, w połowie powodowane przez chińskie wycieczki. Było też sporo ubranych na czarno Tajów, nadal pogrążonych w żałobie po śmierci Króla-oczekiwali pod białymi namiotami siedząc na plastikowych krzesełkach w kilkugodzinnych kolejkach, by pożegnać swojego władcę-jego ciało jeszcze nie zostało skremowane, to czas pożegnania dla wiernych, którzy nadal go opłakują.
88-letni Bhumibol Adulyadej był najdłużej panującym monarchą na świecie, zmarł 13 października 2016r.
Całość robi wrażenie- swoim rozmachem, wielkością uporządkowanej przestrzeni, przepychem, olśniewającym złotem. Niestety wyszło słońce, co w połączeniu z tłumami turystów nie pomagało w odczuwaniu mistycznej atmosfery.
Najważniejszym miejscem jest Wat Phra Kaeo z najświętszą relikwią tajlandzkich buddystów-Szmaragdowym Buddą ( Emerald Buddha)- ten kult to coś na kształt naszej Czarnej Madonny z Jasnej Góry- zarówno jeśli chodzi o cześć jak i wielkość- Szmaragdowy Budda ma zaledwie 75-centymentów. Oczywiście wewnątrz Wat Phra Kaeo nie można robić zdjęć, można klasycznie wejść boso i pokłonić się w zadumie.









Sam Wielki Pałac przypomina nieco Grand Hotel w Sopocie- a poważnie- jest dostojny i bogato zdobiony.


Mniej więcej w połowie całego kompleksu znajduje się budynek, który obecnie pełni funkcje hotelowe- ponoć nie mówią o tym tajscy przewodnicy, że za czasów panowania królów było to miejsce dla królewskich nałożnic, ot, taki sobie luksusowy przybytek.

Z wielką przyjemnością odnajdujemy drogę do rzeki- rzeka znaczy życie i ...powrót do Rambuttri. Najpierw jednak postanawiamy powłóczyć się po Thon Buri-starej stolicy Tajlandii. Nie udaje nam się popływać kanałami ale trafiamy w miejsca, do których nie docierają turyści.






 Docieramy aż do Wat Prayoon z bardzo oryginalną, bo białą czedi- też niestety w remoncie.



Mijamy zwykłe uliczki z domami, sklepikami i szkołami.Fascynujące jest przyglądać się przez sztachety płotu salom gimnastycznym

by na końcu i tak stanąć przed Wat Arun- moją ulubioną świątynią Bangkoku i tak to taką klamrą zamknąć przygodę z tym miastem.
 

Bangkok ponoć się kocha, bądź nienawidzi. Ja jestem po prostu zmęczona tym prawie 12-milionowym molochem i z pewną ulgą opuszczam to Miasto Aniołów, Miasto Dzikich Śliwek,Wielkie Miasto Nieśmiertelnych, Wspaniałe Miasto Dziewięciu Klejnotów, Siedziba Króla, Miasto Królewskich Pałaców, Dom Wcieleń Boskich, Wzniesiony przez Wiśwakarmana na Polecenie Indry- tak brzmi oficjalna nazwa miasta i jest to najdłuższa nazwa miasta na świecie.
 Nie wszyscy reagują tak samo- Zosia to miejskie zwierzę, jest z tych, którzy- jak twierdzi- pokochali  tą przedziwną mieszankę i nie miałaby nic przeciwko by zostać tu dłużej...

Okazuje się, że od jutra zaczniemy cofać się w czasie- Bangkgok został stolicą Tajlandii dopiero w 1782r, decyzją Ramy I. Król przeniósł stolicę z Thon Buri za rzekę Menam by w ten sposób zabezpieczyć fortyfikacje przed Birmańczykami, którzy splądrowali wcześniejszą stolicę- Ajutthaję. A jeszcze wcześniej na tych terenach panował Angkor. Taki jest mniej więcej plan naszej wycieczki na najbliższe dni-jutro wyruszamy w kierunku Kambodży.

Podróż powrotna i powakacyjne refleksje..

Można było zrobić to inaczej- chociażby kupić bilet lotniczy bezpośrednio z Koh Samui do Bangkoku, albo podróż rozłożyć na dwa dni. Ale gdy...