sobota, 15 lipca 2017

Dzień piąty. Granica z Kambodżą. Fascynujące Siem Reap.

Wyjeżdżamy wcześnie rano w kierunku granicy z Kambodżą. Większość ruchu odbywa się przez granicę w Poipet, tam kierują się wszystkie autobusy z Bangkoku i turyści, którzy wybrali podróż pociągiem. Taka podróż, wliczając formalności i kolejki na granicy zajmuje zwykle cały dzień. My jedziemy przez pola ryżowe, dość monotonny, choć z drugiej strony fascynujący krajobraz, aż do tajlandzkiego Chong Chom ( kambodżańskiego O Smach).

Peter twierdzi, że Polacy przekraczający granicę w tym miejscu to rzadkość.

Wzdłuż pól ryżowych sprzedawany jest genialny kleisty ryż z grilla- jest upchany  w rurze z bambusa, doprawiony rodzynkami, fasolą i słodkimi paskami z kokosa- przynajmniej to wyczułam organoleptycznie:



Na granicy z Kambodżą umiejscowił się olbrzymi rynek, trochę jak nasze Bema z lat 90tych, ale dużo brudniej i bardzo gorąco.


Same formalności na granicy, mimo że nie ma żadnej kolejki, zajmują nam dobrą godzinę- częściowo dlatego, że Peter przekracza granicę tajlandzkim autem i tylko to wymaga od niego grubego pliku dokumentów.Ostatecznie musi na granicy zostawić dowód rejestracyjny- dość dziwna procedura, która wymusza, by w drodze powrotnej przekroczył granicę dokładnie w tym miejscu.

Wiza kosztuje obecnie 35 dolarów i wydawana jest na miesiąc.
Po przekroczeniu granicy zaczyna padać deszcz a my nagle znajdujemy się w miejscu, gdzie trochę nie ma jak się zatrzymać by skorzystać z toalety- inny, biedny świat, pola ryżowe, krowy, rozwalające się szopy.


Kambodża ma za sobą bardzo burzliwą historię- od imperium państwa Khmerów z IX w., któremu zawdzięczamy Angor Wat, przez czasy kolonii francuskiej aż do potwornego terroru i ludobójstwa z lat 80-tych XXw., gdy to Czerwoni Khmerzy ( komunistyczna partyzantka popierana przez Chiny i Rosję) wymordowali niemal 1/4 ludności.
Krajobraz zmienia się niemal nie do poznania gdy docieramy do Siem Reap.Nazwa miasta oznacza "Klęskę Syjamu", na część zwycięskiej bitwy, którzy Khmerzy stoczyli z Tajami ( dawnymi Syjamczykami). To czwarte co do wielkości miasto w kraju ( około 200 tys.mieszkańców) i ponoć najładniejsze. Z powodu bliskości Angor Wat odwiedza je obecnie około 5 mln turystów ( dla porównania- Peter twierdzi, że w roku 2000 było ich dziesięć razy mniej). 
Centrum jest bardzo klimatyczne a kontrast między drogą dojazdową wręcz niewyobrażalny- setki hoteli i restauracyjek, straganów i marketów.





Jemy genialną kolację w tradycyjnej restauracji khmerskiej polecanej przez Petera. Wszystko jest pyszne a każda potrawa kosztuje max. 5 dolarów.
Najlepszy jest tradycyjny Amok- najbardziej znana tutejsza potrawa: ryba w  łagodnym  carry gotowana na parze w liściach bananowca z dodatkiem mleczka kokosowego, podawana z ryżem.
Mają tu swoje lokalne piwko- Angor, choć można by również napić się niezłego wina ( zostało im po kolonizacji francuskiej), ale nawet dla mnie na wino jest tu za gorąco.
Po zmroku Siem Reap przeobraża się w kolorowy, azjatycki kurort z nocnymi marketami, dobrymi butikami, straganami z żywnością, na których można kupić pająki i skorpiony. Spacerując najsłynniejszą ulicą- Pub Street- trudno uwierzyć, że paręnaście kilometrów od miasta Kambodża wygląda zupełnie, kompletnie inaczej.





To, co rzuca się w oczy najbardziej to ludzie- są przesympatyczni, uśmiechnięci i serdeczni- zupełnie inni niż Tajowie, których troszkę "zepsuła" już cywilizacja. Kierowcy tuk-tuków grzecznie i nieśmiało zapytają czy nie potrzebujemy gdzieś dotrzeć,ale nie narzucają się, obdarowują miłym uśmiechem, wobec którego nie sposób przejść obojętnym. Bardzo dobrze radzą sobie z językiem angielskim, więc kontakt z nimi jest też dużo łatwiejszy. Jest coś takiego w nich, w tym miejscu, co powoduje, że moje odczucia można określić "miłością od pierwszego wejrzenia"- już żałuję, że zostajemy tu tylko trzy dni.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Podróż powrotna i powakacyjne refleksje..

Można było zrobić to inaczej- chociażby kupić bilet lotniczy bezpośrednio z Koh Samui do Bangkoku, albo podróż rozłożyć na dwa dni. Ale gdy...